Dzieje się. Dzień po dniu wychodzę z domu, spotykam ludzi, podejmuję decyzje, robię rzeczy. Terapia. Przyjaciele. Kurs muzyki. Chór. Rekolekcje. Remont. Zakupy budowlane. Telefony. Tysiąc rzeczy, mnóstwo ludzi, nic nie poczeka, trzeba wstać i zrobić. Więc wstaję i robię. I tylko męczy mnie to coraz bardziej. Coraz częściej myślę: "tego już nie zrobię, nie dam rady". Ale jakoś się udaje. Na razie.
Coraz częściej przychodzą dni, kiedy myślę, że nie miałabym nic przeciwko temu, żeby zabrać się z tego świata. Wciąż uważam, że nie do mnie należy decyzja, jak długo ma trwać moje życie; po prostu, gdyby Bóg zdecydował się zabrać mnie stąd właśnie teraz, wcale bym się nie zmartwiła. Ba, wręcz bym się ucieszyła. Tak sobie coraz częściej myślę. Ten świat ma w sobie dużo pięknych rzeczy: muzykę, dobrych ludzi, zachody słońca... ale ten następny będzie piękniejszy. I tam już nie będę się bać, nie będę samotna.
Chociaż to też nie jest pewne. Skoro żyję byle jak tutaj, moja wieczność też może być byle jaka. Samotna i z daleka od Boga. To by była ostateczna porażka.
No comments:
Post a Comment